- No to
wszyscy gotowi? – spytał Harry, który już od pół godziny czekał aż wszyscy będą
przygotowani do wyjścia. Jak można się domyślić nie był z tego powodu
ucieszony.
- Jeszcze 5
minut. – Ginny za każdym razem odpowiadała w ten sam sposób, gdy mąż ją o to
spytał.
- Z tych
twoich 5 minut uzbierało się już lekko 60 minut. – złośliwie odpowiedział jej
Harry, który miał już dość ciągłego przeciągania małżonki. Jego twarz zaczęła
upodabniać się do czerwonej koszuli Harry'ego.
- Nie
denerwuj się tak, gdybyś ty miał na głowie jeszcze dzieci oprócz własnego nosa
też byś nie mógł wyszykować ich i jeszcze do tego siebie na czas!!! –
zdenerwowała się kobieta i z resztą trudno jest się jej dziwić, w końcu prawda
stała po jej stronie.
- No już,
spokojnie. Co mam zrobić? – Harry w głębi duszy wiedział, że Ginny ma rację,
ale nie powiedział jej tego prosto w oczy. Posiadał w końcu z resztą jak
większość mężczyzny swoją nieposkromioną dumę, która w ciąż wdawała się w
dyskusję ze zdrowym rozsądkiem.
- Zabierz
Lili i Jamesa do auta, ja z Alem zaraz do was przyjdziemy, muszę coś mu
powiedzieć. - powiedziała kobieta szybko wymyślając jakąś wymówkę, aby jeszcze
bardziej przeciągnąć czas na swoją korzyść, gdy to powiedziała szybkim krokiem
skierowała się do kuchni, aby zabrać jeszcze kilka rzeczy, i jak to typowa
przedstawicielka płci żeńskiej do łazienki, aby te ostatnie sekundy wykorzystać
do "przypudrowania noska".
- Dobrze,
ale śpieszcie się. – Harry otworzył frontowe drzwi od domu i poszedł razem z
dziećmi do samochodu. Ginny rzeczywiście już po chwili też siedziała
razem z Alem w mugolskim środku transportu.
***
Po godzinie
drogi, znaleźli się pod Dziurawym Kotłem. Cała piątka wysiadła z auta i ruszyła
w stronę drzwi do Londyńskiego pubu. Przeszli przez niego szybkim krokiem i
znaleźli się na podwórku pełnym koszy na śmieci. Podeszli do muru Harry
wyciągnął różdżkę i stuknął nią pięć razy w odpowiednią cegłę, ściana niemal
natychmiast rozsunę się ukazując długą ulicę pełną sklepów dla czarodziei.
- Możemy
najpierw kupić mi różdżkę? – zapytał Albus uśmiechając się błagalnie do matki.
- Tak, sklep
Ollivandera jest właściwie po drodze.
***
Tłum był tak
wielki, że czekali mniej, jak nie więcej niż 25 minut w kolejce do
mistrza wandmarkeru. Kiedy w końcu nadeszła ich kolej Ollivander przyjrzał się
chłopcu i poszedł na zaplecze.
- Tato gdzie
on poszedł. – spytaj zaniepokojony Al, który zaczął obawiać się, że mężczyzna
nie chce go obsłużyć.
- Po różdżkę
dla ciebie. - uspokoił go Harry.
- Przecież
tutaj jest ich bardzo dużo po co mu więcej?
- Może
stwierdził, że jesteś wyjątkowy i potrzebujesz tak samo wyjątkowej różdżki. –
ojciec uśmiechnął się do syna. W ty momencie nadszedł starzec niosąc stos
opakowań. Wyciągnął jedną różdżkę i podał chłopcu.
- Może ta…
No machnij !!! – Al machnął ale nic się nie stało, starzec wyciągnął kolejną,
ale ta też nie zareagowała na dłoń chłopaka.
- Jak nie ta
to już naprawdę nie wiem która!!!- powiedział już prawie zrezygnowany
mężczyzna.
- A jaka to?
– spytał ciekawy Harry.
- Mahoń, a
rdzeń włókno smoczego serca. – Garrick spojrzał znacząco na chłopca, ten wyczuł
jego wzrok i automatycznie machnął różdżką… Ku zdziwieniu wszystkich z różdżki
poszedł strumień iskier, uprzedni strach Albusa ustąpił miejsca nieposkromionej
radości, która do reszty nim zawładnęła i jako trofeum wybrała sobie jego usta
przekrzywiając smutną i pełną obaw podkówkę w szczery i promieniejący radością
uśmiech.
- To różdżka
dla ciebie. – powiedział Ollivander, zapakował ją i wręczył jak zasłużoną,oraz
ciężkim wysiłkiem zdobytą nagrodę chłopcu. Gdy Albus z przejęciem oglądał
różdżkę, Harry zapłacił za nią. Podziękował mężczyźnie i wyszedł, a cała
rodzina za nim.
- No dobra,
to teraz idziemy do Esów- Floresów, potem kupimy ci kociołek i składniki na
eliksiry. – powiedziała Ginny, tonem jakby czytała listę wcześniej napisaną
myślami w swojej głowie.
***
Gdy załatwili już przedtem
wymienione sprawy, ruszyli w dalszą drogę, tym razem ich celem było zakupienie
młodemu czarodziejowi godnej ucznia Hogwartu szaty. Kiedy Albus wszedł już w
posiadanie swego jakże ważnego w życiu czarodzieja stroju, cała piątka ruszyła
dalej, tylko Albus nie wiedział dokąd podążali tym razem, ale wiedział, że po
drodze na pewno zahaczą o sklep ich wujka, brata Ginny, a mianowicie
Georga. Brat matki chłopców prowadził razem z jej drugim bratem Ronem sklep o
nazwie "Magiczne Dowcipy Weasley'ów". Gdy dotarli wreszcie na miejsce
do którego zmierzali, Albus ujrzał gablotę która mieściła chyba wszystkie
gatunki i rodzaje sów, ale także i inne zwierzęta, które szczególnie
upodobali sobie czarodzieje. Wzrok chłopca od razu przyciągnęła piękna
nieskazitelnie biała sowa śnieżna, która wlepiała w jedenastolatka swoje
ogromne, modre ślepia , chłopak tak zapatrzył się w głębie jej oczu, że nie
zauważył kiedy reszta jego rodziny weszła do sklepu. Gdy chłopak zorientował
się, że brak przy nim rodziców i rodzeństwa odruchowo wszedł do sklepu ze
zwierzętami, jego odruch okazał się słuszny, cała jego rodzina przyglądała się
różnego rodzaju stworzeniom. Gdy Harry zauważył stojącego przy drzwiach Albusa
zawołał go do siebie:
- Al choć
mam do ciebie sprawę!!! – posłuszny chłopak podszedł do ojca, niepewnym
krokiem, gdyż nie wiedział czego się ma spodziewać.